W ostatni rodzinny weekend zabraliśmy się za ziołowe porządki. Nie oszczędziliśmy mięty, rozmarynu ani tymianku. Powstały susze oraz masła ziołowe. Przy okazji naszą uwagę zwróciła, rosnąca po cichu, w samym kącie papryka ozdobna, zwana potocznie "papryczką chili".
Niemniej i ona trafiła na stół, a potem do słoika. Zrobienie pasty chili to nic trudnego, tak naprawdę to chyba najprostsza rzecz pod Słońcem. Co innego jej późniejsza konsumpcja. W Internecie znalazłem taki oto przepis:
Papryczki chili oddzieliłem od zielonych ogonków nożem, po czym wszystkie wrzuciłem do miksera i zmieliłem na drobny proszek. Dodałem oliwę z oliwek oraz cały, mały koncentrat pomidorowy. Nic więcej.
Wszystko zmieszałem i przeniosłem do niewielkiego słoika. Słoik spasteryzowałem, bo tak kazali w przepisie. Wyszła krwiście czerwona pasta, którą w zimę będziemy dodawali do sosów i mięs. Będzie ostro. Próbowałem. Samo zmielenie papryczek uwolniło z nich takie ilości kapsaicyny, które unosząc się w powietrzu wywoływały kichanie i łzawienie oczu. Świetne uczucie. Pastę nazwałem „nie dasz rady”.
Jedna uwaga. Do tej pracy, polecam założenie rękawiczek. Ja tego niestety nie zrobiłem… A, no i dzieci. Niech obserwują całą zabawę z daleka.
Dla zainteresowanych więcej na temat kapsaicyny tutaj.
Brak komentarzy, bądź pierwszy - skomentuj powyższy tekst.